W nowym, darmowym numerze ARCH kolejna część felietonów z cyklu (nie)pokoje. Tym razem o architekturze dla nieśmiertelnych i skazanych na śmierć. Ściągnij pismo tutaj.
Monthly Archives: Październik 2012
Zapominanie
Plac Zamkowy w Lublinie to najbardziej reprezentacyjne miejsce w centrum zrealizowane w czasie socrealizmu, w 1954 roku. Wygięta ściana placu składa się z atrap szczytów 4 kamienic. Jej geometria nie wynika z historycznego układu ulic, została po prostu zaprojektowana od nowa. Naprzeciw wznoszą się monumentalne schody do zamku, w którym do 1954 znajdowało się… stalinowskie (wcześniej hitlerowskie) więzienie. Nie przeszkadzało to kacykom z dnia na dzień przeobrazić miejsce kaźni w wizytówkę Lublina. Ot tak, po prostu.
Innym ciekawym przypadkiem zapominania jest architektura Tadeusza Witkowskiego – jednego z najbardziej zasłużonych projektantów miasta. 3 budynki jego autorstwa stoją obok siebie w dzielnicy akademickiej wzdłuż ulicy Radziszewskiego. Modernistyczny dom z lat 30., socrealistyczny gmach uniwersytecki z lat 40. i biblioteka akademicka z lat 60. wpisująca się w nurt późno modernistyczny. Jest to nadzwyczajny przypadek, gdy tak odmienne od siebie projekty, wykreślone jedną ręką, zostały zrealizowane w swoim bezpośrednim sąsiedztwie. Trudno doszukać się powodów tak radykalnego zróżnicowania w kontekście przestrzennym, ale jak bardzo wpasowują się w kontekst polityczny!
Kontrasty
Awangarda architektoniczna w Rumunii została wymazana z pamięci społecznej podczas lat dyktatury. Proces zapominania rozpoczął się w 1941, kiedy zawarto sojusz z nazistowskimi Niemcami, faktycznie oddając władzę nad krajem w ręce Hitlera. Położono wtedy kres kosmopolitycznej, inteligenckiej klasie powstałej po 1918.
W latach międzywojennych populacja Bukaresztu wzrosła ponad dwukrotnie. 12% stanowili Żydzi, którzy napędzali rozwój budownictwa i sztuki. Najistotniejszą postacią był Marcel Jancu, który współtworzył ruch Dada, jednocześnie będąc architektem. Jancu studiował w Szwajcarii, inni członkowie inteligencji bukaresztańskiej zaczynali we Francji i Niemczech, gdzie poznawali idee funkcjonalizmu. Rumunia otworzyła się wtedy na świat, rozwijając w sposób znaczący własną kulturę.
Przesłanki dla architektury modernistycznej w Bukareszcie nie wynikały jednak z idei społecznych tak bardzo jak w Niemczech czy Holandii. Nowoczesna, kosmopolityczna architektura umotywowana była rozwojem postępowej klasy średniej oraz lokalizacją środków w nieruchomościach ze względu na kryzys lat 30. Środowiska żydowskie przyjęły estetykę modernistyczną jako styl międzynarodowy, podkreślając swoją odrębność i otwartość. W związku z tym plany budynków nie były funkcjonalistyczne – nadal istniał podział na salony i strefy dla służby z oddzielnymi wejściami i komunikacją.
Nowe budynki w międzywojennym Bukareszcie powstawały w oparciu o nowatorski i elastyczny plan urbanistyczny, który dopuszczał zabudowę wysokości 24m, wyższą na narożnikach, z uskokami od określonego poziomu, zapewniającymi dobre doświetlenie sąsiadów. Wcześniej Bukareszt miał charakter bardziej wiejski, ale w odróżnieniu od innych miast w Europie, modernistyczny plan nie zakładał zbyt wielu wyburzeń w starej tkance. Ponieważ istniejące budynki były niskie, powstały duże różnice i kontrasty między nowoczesną a starą zabudową.
Miasto nie zostało znacząco zniszczone w trakcie wojny, podczas dyktatury nie burzono moderny (ale też o nią nie dbano), a dzisiaj nie ma zbyt wielu inwestycji w centrum, dlatego skrajności przestrzenne z czasów międzywojnia definiują unikalny krajobraz Bukaresztu.
Korzystałem m.in. z: Luminita Machedon, Ernie Scoffham, Romanian Modernism: The Architecture of Bucharest, 1920-1940, The MIT Press 1999.
Bukaresztańskie psy
Na ulicach Bukaresztu mieszka może nawet sto tysięcy bezdomnych psów. Mówi się, że to efekt przeniesienia mieszkańców z centrum stolicy Rumunii do nowych osiedli, w których nie wolno było trzymać zwierząt. W 1984 na miejscu wyburzonych domów rozpoczęto realizację chorej wizji Ceausescu, który został zainspirowany przez założenia urbanistyczne w Korei Północnej.
Wzdłuż osi, która stała się wielopasmową drogą, zbudowano luksusowe mieszkania dla członków partii i budynki publiczne, a na jej zwieńczeniu powstał pałac dyktatora wraz z częścią dla jego małżonki. Miasto okazało się utopią – partyjni nie zdążyli zasiedlić domów, niektórych budynków nie ukończono. Dyktator został oddany pod sąd polowy.
Paradoksalnie oś cieszy się dziś powodzeniem. Mieszkania w monumentalnych, kiczowatych budynkach-fasadach osiągają najwyższe ceny w dwumilionowym mieście. Budynki publiczne zostały dokończone, ale nie przyłożono wiele uwagi do zmiany ich totalitarnego charakteru. To się jednak podoba. Na tyle, że prawosławni hierarchowie chcą postawić nową, wielką świątynię obok Pałacu Ludu – symbolu megalomanii i egocentryzmu.
Na realizację marzeń dyktatora złożyło się całe społeczeństwo. W latach 80. bieda sięgnęła apogeum, racjonowano żywność i prąd. Nową stolicę wznosili więźniowie i wojsko, wiele osób zginęło.
W scenografii zbudowanej z omamów rozstrzelanego dyktatora, ambicji mieszkańców i z dzisiejszych mrzonek o współczesnej stolicy europejskiej, najbardziej realne wydają się bukaresztańskie psy. Ich bezdomność jest efektem bezmyślnej polityki przestrzennej, ich przyszłość zależy od polityki wizerunkowej miasta.
Doskonale, panowie!
Znowu o transporcie. Od początku XX w. motoryzacja i mobilność były obsesjami architektów. Na przykład Le Corbusier zaprojektował parter willi Savoye tak, aby łatwo zaparkować (kąt 45) pod dachem, a w holu wejściowym umieścił umywalkę dla kierowców… W latach 70. rozwiązania ułatwiające życie zmotoryzowanym zaczęto stosować powszechnie w budynkach użyteczności publicznej. Towarzyszyło temu również rozdzielenie ruchu kołowego od ciągów pieszych. Architekci nie oparli się pokusie stworzenia nowych sztucznych krajobrazów, będących odważnym połączeniem architektury i infrastruktury.
Pełne rozmachu projekty były realizowane w związku z rozwojem infrastruktury komunikacyjnej, w szczególności lotnictwa cywilnego. W latach 60. wprowadzono dc-9, boeinga 737, a pod koniec dekady oblatywano już concorde i boeinga 747 – jumbo. Zadanie, jakie postawiono przed architektami to łatwy dostęp kierowców do usług: od sklepów, po lotniska. Wizje były śmiałe i pełne optymizmu. Stworzono wiele interesujących systemów, które ilustrowano fantastycznymi szkicami. Nowoczesny człowiek miał jeździć i latać, a przemieszczanie miało stać się esencją jego życia. Skończyło się na tym, co Marc Auge nazwał w latach 90. nie-miejscami.
Jazda była bezproblemowa, na drodze A11 do Paryża w niedziele rano nie ma korków. Na wjeździe też było luźno. Na bramce w Dourdan zapłacił niebieską kartą, ominął Paryż boczną trasą i wjechał na A1 do Roissy… Zaparkował w sektorze J na poziomie -2, włożył bilet parkingowy do portfela i pośpieszył w stronę stanowiska Air France. Z ulgą nadał bagaż (dokładnie 20 kg) i dał bilet hostessie, prosząc o siedzenie dla palących przy przejściu. Cicha i uśmiechnięta skinęła głową, sprawdziwszy dane na komputerze. Wręczyła mu bilet z kartą pokładową. „Odprawa w części B o 18:00” – podsumowała.
Przestrzenie, którymi fascynowali się moderniści istotnie stały się miastami-maszynami, architektura stała się niemal doskonała: otwarta, przestrzenna, jasna, czytelna, funkcjonalna, przepustowa, elastyczna, klimatyzowana, zmywalna… Nie popełniono żadnych błędów, odpowiednio dobrano proporcje, materiały, szczegóły. Architekci sprawili się wspaniale – nadążyli za rozwojem techniki, spełnili zapotrzebowanie społeczne, zrealizowali zawodowe marzenia. W międzyczasie jednak człowiek stał się klientem, pasażerem, płatnikiem, numerem pokładowym – strumieniem spływającym po gładkiej powierzchni.
Cytat pochodzi z książki Marc Auge, Non-places. Introduction to the Antropology of Supermodernity. Verso 1995.
Linnahall
W bloku komunistycznym nastąpił nieodwracalny kryzys, który w Polsce został przypieczętowany wprowadzeniem stanu wojennego. Architektura niemal zniknęła na rzecz partackiego budownictwa. Tymczasem Tallinn – należący w tym czasie do ZSRR – rozkwitał. Pieniądze na nowe inwestycje płynęły z Moskwy w związku z organizacją letnich igrzysk olimpijskich 1980. Nad Bałtykiem wzniesiono wtedy nowoczesne budynki, wieżę telewizyjną, wielopasmową drogę i krajobrazowy pomnik Armii Czerwonej. Najbardziej imponującym zespołem urbanistycznym miała stać się sala kongresowa Linnahall połączona kilometrowym placem z wysokościowcem hotelu Viro.
Placu nie zbudowano, Linnahall jest w ruinie. Jego autor Raine Karp nie angażuje się w dyskusje o przyszłości jego budynków (por. wpis Reine Karp ma to gdzieś). Spotykam architekta w jego domu. Na betonowym parterze spoczywa drewniany prostopadłościan z przeszkloną ścianą od strony Bałtyku. Starszy pan nosi koszulkę z pyskiem tygrysa. Mówi, że teoria w architekturze to dla niego bla bla bla. Nie przyznaje się do żadnych bezpośrednich inspiracji, chociaż zdradza zamiłowanie do architektury japońskiej. Z dumą opowiada o tym, jak budował swój dom wraz z rodzicami i żoną. Za komuny pracował w miejskim biurze projektów, dojeżdżał tam granatową ładą z chromowanymi detalami i zarządzał dwuosobowym zespołem architektów. Tak zaprojektowali największe budynki publiczne Tallinna. Karp nie traktuje ich jako nowatorskie ani eksperymentalne, mówi że jest po prostu praktykiem.
Wbrew jego słowom, Linnahall jest budowlą niemal mistyczną, przypomina mastabę albo prymitywne formacje ziemne. Wchodząc po szerokich schodach na sztuczne kamienne wzgórze, widok na Bałtyk zapiera dech. W czasach, kiedy przez plażę biegły druty kolczaste, uniemożliwiające ucieczkę do pobliskiej Finlandii, był to jedyny obiekt w mieście z dostępem do morza. Na platformie niemal nieustannie wieje wiatr. Widać stąd też niezbyt imponującą panoramę stolicy Estonii.
Wejście do środka mastaby jest jak odkrywanie katakumb. Obiekt od lat jest zamknięty, ale zachowały się wszystkie detale z czasów jego świetności. Największe wrażenie robi foyer, które płynnie przechodzi w krater widowni, bo ściana po obwodzie sali została zaprojektowana jako automatycznie podnoszona i chowająca się w suficie. Niegdyś konstelacje punktowych lamp oświetlały zróżnicowane poziomy kuluarów, gdzie stały stoliki. Dzisiaj światło wpada jedynie przez brudne okna od strony morza, a czerwone słońce na kurtynie będącej darem z Japonii niknie w mroku.
Linnahall traci na mistyce przy bliższym poznaniu. Spod odpadającego kamienia elewacyjnego wyłaniają się mizerne bloczki betonowe i stalowa konstrukcja ścian. Materiały wykończeniowe wnętrz to żałośnie tania wykładzina i siedzenia rodem z nędznego autokaru. Wyłazi kontekst powstania budynku, który wznoszono naprędce przy wykorzystaniu żołnierzy i przechodniów z łapanek. Linnahall wymaga gruntownego remontu i bogatego inwestora. Nie jest mastabą, choć są już pomysły na wypełnienie go ziemią.